Illustrated by Galochka Ch
„Pierwszego wieczora przywieziono pani, która straciła przez drzazgę z ostrzału oko. Była przytomna, rozmawiała z nami, odczuwała ból”, – Oleksij Bożko przypomina swój pierwszy dyżur w czasie wojennej inwazji w dziale chirurgii charkowskiego obwodowego szpitalu. Ma 25 lat, jest doktorantem patofiziologii. Opatrywać rannych od wybuchów i osunięć domów nauczył się dzięki wojnie.
Personel szpitalu jest prawie przywiązany do gmachu szpitala, przespać się w korytarzach jest znacznie bezpieczniej niż wrócić do swego domu pod ostrzałami. Korytarz stał się jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc. Podczas alarmu powietrznego lekarze i pacjenci wykorzystują go jako ukrycie. Schodzenie do podziemnego ukrycia dla wszystkich „mieszkańców” dziewięciopiętrowego gmachu nie jest możliwe.
Z Oleksijem zaprzyjaźniłem się jeszcze będąc w szkole, 2013 roku podczas turnieju młodych historyków. Nieco później, w burzliwym 2014 roku, czasem spotykaliśmy się popić kawę i godzinami rozmawialiśmy o historii II wojny światowej i o tym, jak propaganda Rosji w tych czasach przypominała nazistowską Trzecią Rzeszę. Dziś Oleksij nie ma czasu na dyskusje.
Część personelu medycznego wyjechała z Charkowa wraz z rozpoczęciem wojny. „Są ludzie, którzy pomagają w wymuszonej emigracji. Ale rozumiem też, że najwięcej korzyści mogę przynieść będąc tu, na miejscu.” – argumentuje swoją pozycję Oleksij. Teraz w szpitalu chodzi na dyżury, okazuje pierwszą pomoc, kiedy może udziela teleporad i sortuje leki, przywożone przez wolontariuszy.
Rosyjskie wojska nieustannie ostrzeliwują Charków. Całe życie teraz zależy od skoordynowanej pracy wolontariuszy i medyków.
„Cały czas otrzymujemy pomoc humanitarną jak z innych miast Ukrainy jak i spoza granicy, – opowiada Oleksij. – Przywożą nie tylko leki i inne materiały, ale i jedzenie dla pacjentów i personelu. Pomoc nie zawsze jest uporządkowana, gdzieniegdzie widać, jak zwykły Niemiec, Polak czy Czech poszedł do apteki, kupił tam wszystko co mógł i wysłał do nas. Gdyby nie wolontariusze, byłoby naprawdę bardzo źle”.
Część jedzenia robi się w szpitalu, a około połowy przywożą z okolicznych restauracji i kawiarenek.
Lekarz liczy po zakończeniu wojny przejść się po ukochanym Charkowie razem z najbliższymi, napisać wielkie podziękowanie do wszystkich organizacji, kampanii, wolontariuszy i żołnierzy, a także pójść z rodziną do uwielbianej pizzerii „Ti Amo” która jest zlokalizowana w Sadzie Szewczenki, „jeżeli ona, oczywiście, przetrwa.”
Lecz na razie codzienne przyjmuje rannych. Mówi, że wypadkowe urazy wśród cywilów szokują go najwięcej. „Babcią, którą została przywieziona do nas ranna – czy ona jest nazistką, banderowcem? Czy ona jest strategiczną celą wojenną? Tacy pacjenci jak ona będą okaczeczone do końca życia. Tak być nie powinno.”
Opowiada o furii i „świętej wojnie za niepodległość”, a ja myślę, że po zwycięstwie zawołam go na pogawędkę o historii II wojny światowej. A jeszcze, będę słuchać jego dowcipów. Mówi: „Czarny humor na zawsze zadomowił się w szpitalnych korytarzach”.